miś w pudle kartonowym

Karton

Niech pani nie myśli o mnie, że jestem okrutna. Nie jestem. Mam wolną wolę, mogę wybierać. Ja bym była złą matką, wiem to. Dlatego oddam to dziecko.

W kartonie śpioszki, kaftaniki, body, pajacyki, czapeczki – wszystko malutkie, w tym pierwszym rozmiarze, jaki kupuje się dla noworodka. Większość z metkami, jeszcze nie wyprane w niealergizującym proszku.

– Duperele takie – mówi Magda.

Za kilka tygodni Magda zawiezie swojego synka z zespołem Downa do domu dziecka. Weźmie karton z jego rzeczami, zapakuje do bagażnika.
To był dobry pomysł z tym kartonem – wszystko w jednym miejscu. I ta wizyta w domu dziecka będzie przez to krótsza – wnieść karton i wyjść.
A ona chce to załatwić szybko, szybciutko.

Jaś, Emilka, Sylwia – już czekają na adopcję. Maluchy mieszkają na razie w Domu Małego Dziecka im. Jana Brzechwy w Krakowie. Jaś ma 2,5 roku, Sylwia 21 miesięcy, Emilka trzy miesiące. Cała trójka urodziła się z zespołem Downa.

Jest telefon ze szpitala, że maluch do odebrania. Ktoś z domu dziecka, pielęgniarka albo pracownik socjalny, montuje w samochodzie dziecięcy fotelik, pakuje do torby ubranka – te najlepsze, najładniejsze.

Potem maluch dostaje swoje miejsce i swojego wolontariusza. Przyjeżdżają jego biologiczni rodzice. Dyrektorka musi z nimi porozmawiać. Zapytać o tyle ważnych rzeczy. Nie powinna przekonywać: a może państwo zmienicie zdanie? Ale pyta o motywację. O powody, dla których nie chcą wychowywać swoich dzieci z zespołem Downa.

Elżbieta Kaczor, dyrektor Domu Małego Dziecka im. Jana Brzechwy w Krakowie:

– Kiedyś rodzice tłumaczyli: nie mam pieniędzy na wychowanie tego dziecka albo: jestem samotną matką… Dziś do tych powodów dołączyły jeszcze inne i to jest przerażająca nowość. Rodzice tej naszej trójki to ludzie, jak ich nazywamy, z górnej półki. Zamożni, wykształceni, małżeństwa. Młodzi, pewni siebie.
W domu dziecka o tym się rozmawia. Pracownicy mówią do siebie: dziecko nie pasuje do koncepcji.

 

Magda, trzydziestoparoletnia blondynka, mieszka w Krakowie, ekonomistka po świetnych zagranicznych studiach; jest w ósmym miesiącu ciąży (prosi, żeby napisać, że pracuje w banku): – Miałam w firmie koleżankę, zaszła w ciążę po czterdziestce. Dowiedziała się, że chłopczyk będzie miał zespół Downa. Szybko rozeszło się po firmie. Nie, no jasne, że jej ludzie gratulowali, mówili, że bohaterka i tak dalej. Po macierzyńskim wróciła do pracy. Nie wiem, kiedy to się stało… Wie pani, to jej odsuwanie się. Było mi jej żal.

 

Przyszła ze dwa razy ze swoim synkiem do firmy, wszyscy nad nimi gruchali, ale to było jakieś inne… Nie dostała zaproszenia na baby shower do koleżanki, potem do drugiej; tylko ramionami wtedy wzruszała. Robiliśmy sobie sesję zdjęciową – pracownicy i ich maluchy, ona też przyszła. Potem ten portret powiesiliśmy na takiej firmowej tablicy opatrzony komentarzem: nasze śliczne maluchy. Parę dni później szef powiedział, że ten napis jest idiotyczny i trzeba go zdjąć.

Siedziała po kilka miesięcy na opiece. Kiedy wracała, to było tak, jakby za każdym razem ludzie znali ją coraz mniej. Sama wybrała, chciała się poświęcić. Dla mnie to oczywiste: wóz albo przewóz.

Ja się nie poświęcę. Niech pani nie myśli o mnie, że jestem okrutna. Nie jestem. Mam wolną wolę, mogę wybierać. Ja bym była złą matką, wiem to. Dlatego oddam to dziecko. Przecież mam do tego prawo! Nie chcę takiego życia jak moja koleżanka. Chcę takiego, jakie sobie zaplanowałam. Nie wy
obrażam sobie jakiejś innej drogi, w bok czy coś takiego. Mogę funkcjonować tylko na tej jednej prostej. To znam, to rozumiem.

Chce pani powiedzieć, że korporacja, tak? Że taki mam sposób myślenia? Ja tego nie rozumiem! A jak ktoś pracuje w bibliotece, to jaki jest? Jakiś inny? Biblioteczny?

Tak, dziecko było planowane.

Tak, wynik badań genetycznych był szokiem.