dziecięce książki i kubek

Niedoskonałe dzieci w doskonałym systemie

Nie ma dla niej dnia bez przeczytanej książki, gazety. Świetnie orientuje się w tym, co się dzieje w Polsce i na świecie. Mówi szybko, ale z precyzją zegarmistrza. Wygłasza poglądy, których nie powstydziłaby się współczesna trzydziestolatka. Pani Irena Olendzka – matka syna z zespołem Downa i założycielka Towarzystwa Przyjaciół Dzieci Specjalnej Troski, skończyła 85 lat.

Na początku to był szok – mówi. – Urodziłam Bogusia, a lekarz mówi mi, że na „to” (zespół Downa) nie ma żadnego lekarstwa, żadnego ratunku i chłopiec całe życie będzie niepełnosprawny. Nie poddałam się albo nie chciałam w to uwierzyć. Jeździłam do lekarzy w Łodzi, Krakowie, Warszawie. W końcu dostałam list od brata z USA, który napisał, że nie ma na świecie niczego takiego, co mogłoby pomóc mojemu dziecku.

 

Pani Irena przeczytała książkę Trzy miłości Lilian Seymour-Tułasiewicz – autobiograficzną, optymistyczną opowieść matki dziecka z zespołem Downa. Obie panie poznały się i zaprzyjaźniły. Postanowiły też podjąć wspólne działania na rzecz dzieci z podobnym upośledzeniem.

Zastanawiałyśmy się, od czego zacząć? Opowiada pani Irena, gdziekolwiek poszłam, każdy rozkładał ręce. W końcu dotarłam do Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, gdzie dowiedziałam się, że można zawiązać towarzystwo, ale potrzeba do tego czternaścioro dzieci, a ja tylu z zespołem Downa nie znałam. Podpowiedziano nam, aby dać ogłoszenie w prasie. Na apel odpowiedziała ponad setka rodziców!

 

Były dzieci, nie było natomiast ani lokalu, ani nauczycieli. Lokal w komitecie wojewódzkim partii załatwił Zygmunt Biliński, nieżyjący już reżyser i śpiewak Opery Wrocławskiej. Była to opuszczona szkoła przy ul. Wrońskiego. Po remoncie chodziło do niej około sześćdziesięciu uczniów.

Mieliśmy własną stołówkę, w której gotowały matki dzieci, własny gabinet lekarski i dentystyczny. Opowiada dalej matka Bogusia: zatrudniliśmy kilku nauczycieli z kwalifikacjami. Powstał problem, co z przedszkolakami? Przy ul. Olszewskiego był lokal po zamkniętej knajpie. Ale nie chciano nam go przydzielić.

 

W końcu zwołaliśmy duże zebranie, na które zaprosiliśmy sekretarza Śliwińskiego z naszej dzielnicy. Postawiliśmy sprawę na ostrzu noża, informując go, że będziemy zmuszeni odwołać się do wyższych instancji. Po kilku dniach mój mąż odbiera telefon i: „Towarzyszko Olendzka, dzwonił towarzysz Śliwiński, który powiedział, że dostaniecie lokal”. Towarzysz postawił tylko jeden warunek: lokal należało z wielką pompą otworzyć w Wielką Sobotę. Dlaczego? Bo w sobotę miała przejść procesja z obrazem Matki Boskiej, tłumy ludzi, i chodziło o to, żeby te tłumy odciągnąć. Proszę pamiętać, że to były lata sześćdziesiąte…

Wrocławskie dzieci z zespołem Downa miały więc swoją szkołę i swoje przedszkole. Syn pani Ireny uczył się szczotkarstwa. Na problemy z zatrudnianiem osób niepełnosprawnych Towarzystwo wymyśliło zakład pracy chronionej.

Dostaliśmy cynk, że na Krzykach stoi niezamieszkana willa. A sekretarzem w tej dzielnicy był były pracownik Pafawagu, w którym pracował jeden z ojców naszych dzieci. Poszedł do sekretarza, a gdy ten zobaczył dawnego kolegę, od razu chwycił za telefon. W ciągu tygodnia mieliśmy lokal na ośrodek pracy chronionej. Bogumił Olendzki przepracował w spółdzielni przy wyrobie szczotek dwadzieścia lat. Do pracy, na Grabiszynek, jeździł sam, autobusem. Kiedyś jeden z pasażerów tak długo mu się przyglądał, że Boguś nie wytrzymał i popukał się w głowę. Ludzie zaczęli się śmiać, a nieszczęsny mężczyzna wysiadł na najbliższym przystanku.

 

Dziś Boguś ma 56 lat. Mieszka razem z mamą. Jest po operacji oka, słabo widzi. Nosi aparat słuchowy. Sprząta, chodzi po zakupy, na spacer z psem. Rano budzi się wcześnie, zakłada słuchawki i słucha muzyki. Zna litery, ale umie przeczytać tylko program telewizyjny. Uwielbia oglądać mecze. Bałagani. Ma swoje menu: dwa razy w tygodniu jajko, poza tym chuda szynka i pasztet. Nie lubi słodyczy. Na szczęście – uśmiecha się pani Irena – bo byłby problem: ludzie z zespołem Downa mają skłonność do tycia. Jakie są dzieci, ludzie z tą chorobą? Wspaniałe. Potrafią niesamowicie kochać. Nie ma dnia, by Boguś do mnie nie podszedł i nie powiedział „kocham cię, mamo”. Mają zadziwiający instynkt. Kiedyś chuligani wypchnęli syna z autobusu. Po tym zdarzeniu zaczął układać się do snu na podłodze. Długo myśleliśmy, że to jego fanaberia. Okazało się, że syn ma złamaną kość ogonową i ona źle się zrosła. Stąd instynktownie spał na twardej podłodze. W przypadku osób z zespołem Downa niedobór intelektualny w pewnym sensie wyrównuje instynkt. Jak wychowywać dzieci z zespołem? Mądrze. Z miłością i poświęceniem. Dbając o to, by wyrosły na samodzielnych, na ile to możliwe, ludzi. Trzeba uczyć je codziennych obowiązków i pamiętać, że źle znoszą nerwowe sytuacje.

Pani Irena twierdzi, że miała dużo szczęścia w życiu. Mimo że zawiódł ją partner życiowy, że w wieku 60 lat zmarła jej córka. Ona wie, że warto żyć.

Magda Wieteska

źródło