Rozmowa z Pablo Pinedą, nagrodzonym w San Sebastian za rolę w filmie „Ja też” osnutym na jego własnym życiu.
Jestem tym filmem zainteresowany podwójnie, raz jako recenzent, dwa – jako ojciec dziewczyny z zespołem Downa. Ciekawy jestem, jak pan żyje.
Tak, na ile jest pan samodzielny? Czy mieszka pan z rodzicami?
– Mam czworo rodzeństwa i jako najmłodszy mieszkam z rodzicami. Pomagam im w domu. A czym żyję?
Pracą. Przygotowuję swoje wystąpienia na konferencjach o integracji niepełnosprawnych. Tak jak Daniel z filmu.
– W filmie Laura mówi do Daniela: „Ludzie tacy jak ty” – ona ma na myśli zespół Downa, a on jej odpowiada: „Czyli po studiach?”. Począwszy od przedszkola, aż do uniwersytetu (pedagogika specjalna) kształciłem się według programu normalnego, zintegrowany z „normalnymi”. Bez taryfy ulgowej.
Ma pan niezwykłe zdolności. Ale one musiały być rozbudzone.
– Rodzice, widząc, że się uczę, posłali mnie do szkoły publicznej. Tam miałem szczęście do młodych pedagogów świeżo po studiach. Musieli o mnie walczyć ze starą kadrą, która nie chciała w szkole chłopca z zespołem Downa. Na uniwersytecie panował podobny rozdźwięk między starym a nowym sposobem myślenia.
Na czym polega to nowe podejście?
– Na tym, że niepełnosprawność umysłową traktuje się na równi z wszelkimi społecznymi innościami. Przygotowuje się do pracy zarówno z niepełnosprawnymi, jak i np. z dziećmi emigrantów.
Studiuje pan teraz drugi kierunek pedagogiczny, z nastawieniem psychologicznym. Myśli pan, że to może być droga dla innych?
– Mam nadzieję, że tak będzie. Ale ważne, żeby każdy szedł swoją drogą. Dla osób z zespołem Downa otwiera się droga edukacji do pewnego poziomu, a potem droga zawodowa, przygotowanie do wykonywania prostych prac.
Ma pan wielu przyjaciół z zespołem Downa?
– Znam wielu, ale relacji z żadnym nie nazwałbym przyjaźnią. Może dlatego, że życie spędzane na nauce sprawiło, że odnajduję się bardziej w środowisku „normalnym”. Ale kiedy spotykam osobę z zespołem Downa, traktuję ją jak kogoś swojego, od razu jest uśmiech porozumienia, solidarność.
W filmie matka Daniela chce, żeby syn się uczył, a on jej mówi, że chce być szczęśliwy. Chce kochać.
– To jest wzięte z życia. Często rodzice nie pozwalają dzieciom z zespołem Downa utrzymywać bliskich relacji uczuciowych. W filmie jest wątek dziewczyny z zespołem Downa, która mówi matce: „Nie jestem dzieckiem, jestem kobietą”, i w końcu stawia na swoim.
Matka przygarnia ją razem z jej chłopakiem. Wprawdzie nie wiemy, jak ułoży się ich życie, ale ważny jest gest akceptacji. Pan też był buntownikiem?
– To wielki problem nas wszystkich: w pewnym wieku chłopcy i dziewczęta z zespołem Downa szukają miłości, która nie może się spełnić. Ja też z tym samym się zmagam, to samo czuję. Ale moi rodzice nie stawiali mi barier, zachęcali do poznawania ludzi. Więc nie musiałem się buntować. Dylemat był we mnie samym – zakochiwałem się w pięknych dziewczynach, ale to nie mogło prowadzić do spełnienia, pozostawało w sferze idealnej.
W filmie takie spotkanie się realizuje. Daniel poznaje kobietę, która właściwie nie ma nikogo bliskiego. I to tworzy więź między nimi.
Scenariusz „Ja też” był pisany specjalnie dla pana?
– Tak, film przedstawia w dużym stopniu moje życie, ale w sumie jest to fikcja. Co miesiąc jeździłem z Malagi, gdzie mieszkam, do Madrytu dyskutować z dwoma reżyserami i z aktorką nad kolejnymi wersjami scenariusza. Rodzice też go czytali, a reżyserzy odnosili się do naszych uwag.
Zna pan inne filmy z udziałem ludzi z zespołem Downa? Na przykład „Ósmy dzień”?
– Nie widziałem, ale słyszałem, że jest dobry. Ostatnio w Hiszpanii powstał film „Leon i zapomnienie”. Główną rolę gra tam chłopak z downem, którego znam. Ale ten film kompletnie mi się nie podoba. Jest ciężki, tragiczny. Fabuła jest taka, że rodzice chłopca umierają, a on zostaje sam z siostrą, która usiłuje go zabić.
Moja żona kiedyś ostro skrytykowała polską powieść o dziecku z zespołem Downa utrzymaną w formie bajki. Niechciane dziecko szybko umiera i staje się aniołkiem w niebie…
– Tak, to okropna kombinacja: uwznioślanie cierpienia. Myślę, że to typowe dla naszych katolickich krajów.
Film „Ja też” jest inny.
– Na pewno nie jest wyciskaczem łez. Powiedziałbym nawet, że to film rozrywkowy. Wątki komiczne sprawiają, że widz oswaja się z bohaterem, który nie jest żadnym aniołkiem.
Chciałby pan dalej grać?
– Tym, co mi najlepiej wychodzi, jest komunikowanie się z ludźmi, przekonywanie ich do jakiejś sprawy. Powiedziałem reżyserom: Dobrze, film się udał, a teraz chcę wrócić do mojej pracy. Zacząłem nowe studia.